PAP Life: Na początku listopada skończyłeś 62 lata. Celebrowałeś te urodziny w jakiś szczególny sposób?
Mam nadzieję, że ta książka dotrze do ludzi, którzy są w jakimś kryzysie i potrzebują pozytywnego kopa. Popatrzcie na moje życie. Mimo tylu błędów, nie poddałem się. Nie ma tam naiwnej historii o pogubionym Muńku z przeszłości i nawróconym Muńku. Moja historia jest dużo bardziej skomplikowana - mówi PAP Life wokalista, autor tekstów i lider T.Love. Niedawno ukazał się wywiad rzeka z artystą zatytułowany "Chłopaki (nie) płaczą. Muniek Staszczyk bez ciemnych okularów".
Muniek Staszczyk: Nie, tego dnia mieliśmy próbę. Wkrótce zaczynamy koncerty jesienne, zmieniliśmy trochę setlistę i ogrywaliśmy piosenki, których dawno nie wykonywaliśmy. Chłopaki złożyli mi życzenia, niektórzy wręczyli prezenty. A wieczorem poszliśmy razem z córką i z jej mężem do włoskiej knajpy na makaron. Mania urodziła się tego samego dnia, trzydzieści lat później niż ja, więc obchodzimy podwójne urodziny.
PAP Life: Urodziny często skłaniają do różnych refleksji: co nam wyszło, co się nie udało, ile jeszcze zostało nam czasu.
M.S.: Kiedy kończyłem 60-tkę, złapałem lekkiego doła. Ale porozmawiałem ze swoją mamą, która ma 86 lat i szybko wybiła mi z głowy jakieś głupie myśli, że jestem stary. Mam bardzo wielu kumpli, też muzyków, którzy są w podobnym do mojego wieku. Kiedy się spotykamy, żartujemy: "Cześć stary dziadu. Wszystko okey i jedziemy do przodu". Z drugiej strony, moi idole dają radę. Już nie mówię o Stonesach, ale chociażby tacy ludzie z wysokiej półki, jak Bob Dylan, Bruce Springsteen czy Elton John. Niektórzy starsi o 20 lat i cały czas na scenie. To pozwala myśleć, że sześćdziesiąt kilka lat to wcale nie tak dużo, chociaż nie znaczy też, że mało. Najlepszą rzeczą na różne rozkminy jest praca. Cały ten rok, który powoli się kończy, spędziłem na pracy nad nowym albumem, który ukaże się w marcu. Robię dalej to, co robiłem.
PAP Life: Jest taki żart. Dlaczego mężczyzna jest smutny w swoje 30-te urodziny? Bo zostało mu tylko dziesięć lat dzieciństwa. Często mówiłeś, że rock and roll pozwala czuć się wiecznym chłopakiem. Kiedy poczułeś, że kończy się młodość, a zaczyna dojrzałość?
M.S.: Bardzo dobrze pamiętam ten pierwszy moment obudzenia się, że jestem już mężczyzną. Niosłem wtedy swojego nowo narodzonego syna po schodach do mieszkania na drugim piętrze na Żoliborzu, gdzie mieszkaliśmy. To była najdłuższa i najbardziej stresująca podróż w moim życiu. Janek urodził się 9 stycznia 1990 roku. Była sroga zima, więc on był opatulony w kocyk. Marta, moja żona, szła przodem, a ja z tym maleństwem za nią. Strasznie się bałem, że go upuszczę albo coś źle zrobię. Wtedy na maksa poczułem odpowiedzialność. Ale też nie jest tak, że nagle chłopackość zniknęła. Właściwie, dojrzewałem do sześćdziesiątki, więc w sumie od niedawna jestem dojrzałym facetem.
PAP Life: Jest jeszcze taka teoria, że artysta zatrzymuje się w swoim rozwoju w wieku, w którym odnosi największy sukces. Dla T.Love przełomem był przebój "Warszawa", który otworzył przed wami drzwi do świata show-biznesu.
M.S.: Wcześniej przez całe lata 80. byliśmy zespołem szanowanym wśród undergroundowej publiki jarocińskiej i w klubach warszawskich, ale to nie był mainstream. Granie było dla nas bardziej stylem życia. Coś tam zarabialiśmy, ale nie dało się z tego utrzymać rodziny. Dlatego w 1989 roku, kiedy mój syn był w drodze, podjąłem decyzję o zawieszeniu T.Love i wyjechałem do Londynu, żeby zarobić sensowne pieniądze. Pracowałem w knajpach, nie myślałem już o robieniu muzyki, od dwóch lat nie napisałem żadnego tekstu. Był grudzień, okres przedświąteczny, pojawiła się przejmująca tęsknota. I nagle, byłem wtedy w knajpie, przyszedł pomysł na "Warszawę". Uciekłem do kibla, tekst zapisałem na papierze toaletowym, bo nic innego nie miałem pod ręką. Potem wróciłem do Polski, zgromadziłem nowy skład zespołu, nagraliśmy kawałek. "Warszawa" stała się megahitem, wiele stacji radiowych puszczało ją w kółko. Zaczęliśmy grać duże koncerty, zarabiać pieniądze.
PAP Life: Ten sukces miał też swoje ciemne strony. Niekończące się imprezy, alkohol, narkotyki, kobiety. Mówisz o tym otwarcie w swojej najnowszej książce "Chłopaki (nie) płaczą. Muniek Staszczyk bez ciemnych okularów".
M.S.: Show-biznes jest bardzo niebezpieczną branżą. Oczywiście ma też mnóstwo wisienek na torcie i konfiturek, które jadłem czasami aż do mdłości. W latach 90. doszedł jeszcze wielki sukces mojego zespołu Szwagierkolaska, z którym graliśmy przedwojenne warszawskie piosenki. T.Love też mocno szedł do przodu i wtedy troszkę mnie wciągnęło. Zdarzało się, że graliśmy dwa koncerty dziennie, więc to taka stara bajka o chłopaku ze sceny. Pojawiają się pokusy, różne używki, koledzy polewają, dziewczyny się uśmiechają, wzdychają na twój widok, chcą sobie robić z tobą fotki. Nietrudno uwierzyć, że jesteś zajebisty, a jeśli ktoś zwraca ci uwagę, to znaczy tylko, że ten ktoś nie rozumie twojego świata. Można zniszczyć sobie życie. Ale nie byłem taki głupi, bo już dochodziłem do trzydziestki, przeczytałem sporo biografii światowych zespołów. Tam były historie, że znane zespoły były notorycznie wykorzystywane przez prawników i menadżerów, więc na podpisanie pierwszego kontraktu przyszliśmy z prawnikiem. Wtedy było to dziwne, ale spotkało się z szacunkiem z drugiej strony.
PAP Life: Dlaczego zdecydowałeś się na napisanie kolejnej książki? Czy, jak kiedyś śpiewał Grzegorz Ciechowski: "(…) Ta piosenka jest pisana dla pieniędzy. Ta piosenka jest śpiewana dla pieniędzy", chcesz na niej zarobić?
M.S.: Na pewno nie dla pieniędzy (śmiech). Na książkach się nie zarabia. No chyba, że jest się Olgą Tokarczuk, Jakubem Żulczykiem, albo znanym autorem kryminałów. Ja żyję z tantiem i z koncertów. Oczywiście życzę tej książce jak najlepszej sprzedaży. Byłbym hipokrytą, gdybym mówił, że mi nie zależy, jak przyjmie ją rynek. Na początku sam nie byłem przekonany, czy wydawanie kolejnej książki ma sens. Faktycznie, tych książek ze mną trochę się już ukazało. Dwie biografie T.Love, dwa wywiady-rzeki. Dlatego pierwsze pytanie, które zadałem chłopakom z wydawnictwa, którzy przyjechali do mnie z Krakowa było: "Panowie, k…, po co wy chcecie pisać tę książkę? Ja się teraz płytą zajmuję, mam inne priorytety". Oni usiedli w moim pokoju i wymienili kilka powodów: "Ostatnią książkę wydałeś prawie sześć lat temu, wiele ważnych rzeczy zmieniło się w twoim życiu: przeżyłeś wylew, a to była sytuacja graniczna, wróciłeś na scenę i w miarę dobrze sobie radzisz, zostałeś dziadkiem". Poza tym zaimponował mi Piotr Żyłka, dziennikarz, który miał zrobić ze mną ten wywiad. Dał mi kilka swoich książek, między innymi "Życie na pełnej petardzie" z ks. Kaczkowskim, który jest dla mnie ważną postacią, chociaż nigdy go nie spotkałem. Pomyślałem, że z tym gościem mogę to zrobić. No i usiedliśmy, pracowaliśmy i tak jakoś wyszło. Ta książka jest bardzo szczera, poprzednia też była, ale tutaj już są flaki na zewnątrz.
PAP Life: Nie żałujesz, że się tak odsłoniłeś?
M.S.: Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, ale już tego nie cofnę. Mam nadzieję, że ta książka dotrze do ludzi, którzy są w jakimś kryzysie i potrzebują pozytywnego kopa. Popatrzcie na moje życie. Mimo tylu błędów, nie poddałem się. Nie bójcie się prosić o pomoc. Kiedy obok jest ktoś życzliwy, łatwiej jest walczyć z demonami. Nie ma tam naiwnej historii o pogubionym Muńku z przeszłości i nawróconym Muńku. Moja historia jest dużo bardziej skomplikowana.
PAP Life: Zawsze mogłeś liczyć na Martę, swoją żonę. To jej i waszej relacji poświęcasz najwięcej miejsca. Dla mnie to jest książka o miłości.
M.S.: To jest cudowna recenzja. Nie byłoby tej książki w ogóle, gdyby Marta się w niej nie wypowiedziała. Dzięki niej ta książka jest pełna. Niełatwo ją było namówić, duża w tym zasługa Piotra, bo Marta jest osobą bardzo skromną. Nie wiedziałem, co mówiła. Pamiętam, jak dostałem wiadomość, że w hotelu czeka na mnie maszynopis. Byłem wtedy w Krakowie, na Męskim Graniu. Nie byłem w stanie myśleć na próbach, chociaż to był ważny koncert, tylko z bijącym sercem leciałem do hotelu. Nerwowo szukałem jej rozdziału, wreszcie jest. Zacząłem czytać i to mnie rozwaliło: "O Jezu, jaka jest kochana". Jesteśmy razem od 1985 roku i ciągle mnie zachwyca. A od niedawna kolejny raz zakochałem się w niej na maksa. Chcę być jak najbliżej, przytulam ją. Każdy poranek, gdy siadamy do śniadania, sprawia mi radość. Czasem ta moja wylewność Martę denerwuje: "Muniek, daj już spokój".
PAP Life: Szczerze przyznajesz, że nie byłeś wiernym mężem, a Marta kolejny raz wybaczała ci twoje wyskoki. Czytała już książkę?
M.S.: Nie wiem. W domu leżą egzemplarze autorskie, ale nie dawałem jej książki do ręki. Trochę się tego wstydzę. Myślę, że generalnie Marta wie, o czym jest książka i nic ją nie zaskoczy, bo bardzo dobrze mnie zna. Pewnie zabrzmi to patetycznie, ale kiedy patrzę na swoje życie, to najbardziej adekwatne wydaje mi się nazwanie jej moim aniołem stróżem. Marta, mimo wielu moich naprawdę beznadziejnych akcji, dała mi przestrzeń do robienia tego, co kocham. Dzięki niej nagrywałem płyty, pisałem teksty, jeździłem w trasy. Nie każda kobieta dałaby taką wolność, była tak cierpliwa, wyrozumiała. Nie wiem, kim byłbym bez niej. Może w ogóle by mnie już nie było?
PAP Life: Macie dwoje, dziś dorosłych już dzieci. Oboje wybrali skromne życie, z dala od reflektorów, medialnego szumu. Marysia pracuje w przedszkolu, Janek jest lektorem języka włoskiego. Myślisz, że ich wybory życiowe były w kontrze do świata, w których ty funkcjonowałeś?
M.S.: Nie wiem, może. Po pierwsze - to kwestia ich charakterów. Po drugie - wychowanie Marty. W latach 90., kiedy się urodzili, naprawdę byłem mało obecny w domu. Głównie spędzałem z nimi czas na wakacjach. Nigdy z Martą nie wywieraliśmy na nich presji. Po prostu chcieliśmy, żeby byli szczęśliwi. I myślę, że są. Janek i Mania nie lgnęli do show-biznesu. Co nie znaczy, że nie lubią muzyki. Bo jeździli na te wszystkie Open’ery, zawsze co roku przychodzili do Stodoły na koncert starego i sądzę, że mnie szanują. Od dziecka ich koledzy i koleżanki w szkole wiedzieli, że są dziećmi tego Muńka. Nie wiem, jak to jest, bo sam nie miałem sławnego ojca, mój był hutnikiem. Janek przejawiał zainteresowania dziennikarskie, jako dziecko bawił się w robienie wywiadów, organizował różne konkursy wśród dzieciaków w jego wieku i kiedyś pojawiła się propozycja z pewnej stacji telewizyjnej, żeby zrobić jakiś program. Myślałem, że będzie zachwycony, a on zareagował: "Błagam, tylko nie to". Może nie chciał nic osiągać na plecach starego? Poza tym, oboje z Manią są mocno wierzący. Nie narzucałem im żadnego katolskiego wychowania. Po prostu widzieli, że chodzimy z Martą do kościoła, modlimy się.
PAP Life: Półtora roku temu na świecie pojawiła się twoja wnuczka Roma. Jesteś lepszym dziadkiem niż byłeś ojcem?
M.S.: Córka czasem zostawia u nas Romcię, ale muszę przyznać, że głównie zajmuje się nią Marta, bo dziadzia nie zawsze jest w domu. A to próba, studio, jakiś koncert. Wiadomo, że jako dziadek kocham Romkę, jest cudowną dziewczynką. Oczywiście pobujam ją, pouśmiecham się, ponoszę, przyniosę, co trzeba. Ale gdy patrzę, jak świetnie radzi sobie Jacopo, mąż mojej córki, to myślę: "Dobrze, że Mańka wzięła sobie takiego wspaniałego gościa, bo ja byłem w tych kwestiach beznadziejny". Wnuczka jest jak lustro, pewna prawda wychodzi na jaw. No, ale co zrobić, przeszłości się nie zmieni, to już poszło. Marta mnie pociesza: "Nie byłeś najlepszy, ale generalnie nie jesteś zły chłopak".
PAP Life: Nie ukrywasz, że wiara zajmuje ważne miejsce w twoim życiu. W ostatnich latach wiele osób odwróciło się od Kościoła. Nie przeszkadzają ci różne afery pedofilskie, które zostały ujawnione, mieszanie się do polityki, itd.?
M.S.: Nie wierzę w ludzi, tylko w Boga. Generalnie kościół często był w wielkich kryzysach i jakoś z nich wychodził. Ale świetnie, że różne przykre historie wychodzą na jaw i głośno mówi się, co mają za uszami chłopaki w sutannach. Sam też zawiodłem się na kilku księżach. Kościół wymaga ogromnego oczyszczenia i posypania głowy popiołem. Mnie to nie zraża, można wręcz powiedzieć, że to wzmacnia moją wiarę. Ale moja droga do punktu, w którym jestem dzisiaj trwała dość długo i była pełna wybojów i podnoszenia się z upadków. Po raz pierwszy poczułem totalne zmęczenie i pustkę w latach 90., byłem już wtedy popularnym człowiekiem. Zaczęło się od piosenki "Bóg", który powstał na kacu i trochę z bezsilności. Dziś siedzę mocniej w chrześcijaństwie, sporo czytam i staram się świadomie podchodzić do wiary. Oczywiście wiadomo, to jest taka bajka: chlał, ćpał, bzykał, a teraz stał się katolem. Historia o nawróceniu syna marnotrawnego.
PAP Life: Podobno liczba uzależnień musi się zgadzać. Nie jesteś osamotniony. Wielu rockandrollowców przeżyło religijne przebudzenie.
M.S.: Mój włoski zięć i jego rodzina mówią, że gdyby we Włoszech, a przecież to kraj katolicki, znana gwiazda rocka przyznała się publicznie, że chodzi do kościoła, modli się, to nie byłoby dobrze przyjęte. Trzeba mówić, że jesteś zbuntowany. Nieważne, że masz 60 lat. We Włoszech nawrócony rocknadrollowiec by nie przeszedł, a w Polsce przechodzi. W moich tekstach elementy związane z wiarą od dawna pojawiały się podprogowo, my nie utożsamiamy się z rockiem chrześcijańskim, tak jak Lica czy Darek Malejonek. Ale jak uważnie posłuchasz Dylana czy Nicka Cavea, którzy przecież nie mówią, że są wierzący, to takich skojarzeń z Bogiem znajdziesz mnóstwo. Ja akurat zrobiłem coming out i przez niektórych jestem hejtowany, że stary dziad się nawrócił, bo się śmierci boi. Cóż mam powiedzieć? Mogę się tylko uśmiechnąć.
PAP Life: Sześć lat temu przeżyłeś udar. Jak z dzisiejszej perspektywy to graniczne doświadczenie zmieniło twoje życie?
M.S.: Musiało zmienić, innej opcji nie było. Bardzo namacalnie dotknąłem końca. Staram się żyć wolniej, dbać o siebie. Cały czas jestem na lekach, część z nich będę brał do końca życia. Przestałem bać się lekarzy, diagnoz, badań, których kiedyś unikałem. Wziąłem udział w kampanii społecznej "Zmierz się z ciśnieniem", bo sam doświadczyłem tego, że nadciśnienie to cichy zabójca. Staram się o tym mówić głośno i wykorzystywać swoją popularność, żeby uświadamiać innych. Przez większość życia pędziłem jak szalony, wydawało mi się, że jestem nieśmiertelny. Ciągle chciałem więcej. Więcej tworzyć, więcej osiągnąć, więcej zarobić, więcej zobaczyć, itd. Można powiedzieć, że jechałem 200 na godzinę, teraz jadę 50. Ograniczyłem liczbę koncertów do 40 rocznie, a kiedyś grałem dwa razy tyle. I przede wszystkim doceniam to, co mam: wspaniałą żonę, cudowne dzieci. W tym kontekście udar był dla mnie błogosławieństwem. (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz.
Podaruj ciepło – rusza zimowa akcja Młodzieżowej Rady..
Brawo Zbyszek. Niech Ci zdrowie sprzyja !!
Wujek dobra rada
11:30, 2025-11-16
Podaruj ciepło – rusza zimowa akcja Młodzieżowej Rady..
Piękna akcja Młodzieżowej Rady Powiatu. Pragne jednak zwrócic uwagę, że brakuje pomysłu na zbiórkę używanej odzieży i innych dóbr potrzebnych ludziom , a u wielu ludzi zbędnych. Akcje zbiórki odzieży przez Caritas i Światełko nie do końca gwarantują, że zebrane rzeczy trafią do potrzebujacych, a nie do przeróbki na czyściwo. Bardzo dobrym rozwiązaniem byłby punkt typu sklepik Charity ( na wzór angielskich sklepików) z używaną odzieżą, gdzie można oddać zbędną odzież, a sklepik by je sprzedawał gromadząc środki na inną pomoc dla potrzebujących.
Emerytka
16:17, 2025-11-14
Gmina Police i „Złoty Wiek” zacieśniają współpracę
Chwalą się nowym wydziałem i pomocną dla osób najbardziej potrzebującym ha ha chyba mieli na myśli swoich pracowników których właśnie wysyłają na wykendowe pobyty WSP w Pogorzelicy za grube dziesiątki tysięcy z pieniędzy podatników tak się bawi za platformy
M obywatel
11:54, 2025-11-14
Gmina Police i „Złoty Wiek” zacieśniają współpracę
Następny wydział i zatrudnienie znajomych o tego jest MOPS,który ma zadanie opieki nad osobami niepełnosprawnych i starszych
Emeryt
11:06, 2025-11-14
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz